poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Przejaw geniuszu :DDDDDDDDD

Kocham krewetki.

Małże, ośmiorniczki, kraby i inne - kontrowersyjne, bo z oczami - też kocham. Jeść kocham :DDDDDDDD

Dlatego dziś wynalazek popełniony kilka dni temu w kilka minut, w przypływie łakomstwa :D

Należy wydobyć z czeluści zamrażarki opakowanie krewetek - dużych, najlepiej tygrysich. Wziąć dwie kromki chleba, posmarować cienko masłem i włożyć do nagrzanego piekarnika.

Na patelni rozpuścić kawałeczek masła. Tylko rozpuścić - nie może się rumienić. Włożyć na nie bardzo duży ząbek czosnku (pokrojony w cieniutkie plasterki) i przez chwilę dusić. Wrzucić nasze śliczne, różowiutkie skorupiaczki i pół kostki rosołu z kury (danie jest naprawdę wynalazkiem - prawdopodobnie kiedyś ewoluuje :DDDDDD). Znowu chwilkę dusić i posypać dużą szczyptą bazylii (pietruszka by się też przydała, ale akurat nie miałam - jedenasta wieczorem nie jest dobrą godziną na bieganie do sklepu), a potem szczyptą tymianku. Dać znowu malusieńki kawałeczek masła i sporą szczyptę pieprzu cajeńskiego.

Teraz należy wyłączyć gaz i dać odpocząć krewetkom w sosiku, który się utworzył w czasie duszenia.

Wyjąć z piekarnika delikatnie przyrumieniony chleb. Na dwa talerzyki wyłożyć raczki, oblać je pachnącym soskiem i położyć obok grzanki z chleba. Potem, pomagając sobie paluchami, pożreć w miłym towarzystwie (na przykład męża) maczając chleb w lekko pikantnym sosie.

A na koniec, chyłkiem udać się do kuchni, i wspomagając się kolejną kromeczką chleba, wylizać patelnię :DDDDDDDDD

Smacznego :DDDDDDDDD






 Tym razem zdjęcia mojego Męża - nie dał mi zrobić foty - za ładne były :DDDD W dodatku mało brakowało, a nie pozwoliłby nam zjeść  -  nie mógł rozstać się z modelkami :DDDDDDDD

środa, 18 sierpnia 2010

Szabelek

Wiecie co to szabelek?

Eeeeeeeeeee - chyba niewiele osób (spoza Wielkopolski) wie, że to ................ fasolka szparagowa :DDDDDDDDDDDDDDDD 

My lubimy szabelek szaleńczo. Na przykład taki „po polsku" czyli z tarta bułeczką: pachnącą i chrupiącą. Albo taki młodziusieńki - w zupie jarzynowej. Albo..........

Albo zapiekany. Ale nie pod beszamelem, choć i taki jest pyszny, tylko pod serem.

W celu spożycia fasolki należy udać się na targ lub w inne miejsce, gdzie wspomniana bywa obiektem handlu detalicznego i nabyć ją w ilości niemal hurtowej (w przypadku rodziny autorki niniejszego bloga oznacza to jakieś trzy kilogramy - czyli potężna siata). Przynieść do domu i z pełnym poświęceniem, nie zważając na zniszczony manicure i ściskającą człowieka za gardło wściekłość (wywołaną bezradnością na widok upiornie wielkiej góry warzywa) obcinamy końcówki.

Gotujemy jak zwykle. U mnie jak zwykle oznacza tyle, że dodaję do gotowania kurkumy, oleju, imbiru itd.

W czasie kiedy fasolka osiąga pożądany przez nas stan jadalności ( nie może być za miękka, bo po wyjęciu z piekarnika rozleci się) mieszamy kawałek miękkiego masła z czosnkiem.

Wyjmujemy fasolkę z wrzątku, umieszczamy ją w brytfannie albo innym żaroodpornym naczyniu i obficie okładamy serem: jakim kto lubi - mozarellą albo jakimś dobrym żółtym - wolna wola, a na sam wierzch, w wilu miejscach rozkładamy nasze czosnkowe masło. I zapiekamy.

Poddajemy rodzinę odpowiednio długim torturom węchowym, a potem empirycznie sprawdzamy jak pyszny potrafi być najzwyklejszy w świecie.......... szabelek :DDDDDDDDDDDD

Prościzna, a jaki pyszny :DDDDDDDDDDDDD

czwartek, 12 sierpnia 2010

Czym to jeść?





Zębami - wiem :DDDDDDDDDD

Wpadłam biegiem do sklepu, złapałam to co było pod ręką czyli to co widać powyżej i poleciałam dalej. 

Wszystko przez bolący ząb. Właściwie , to nawet nie boli tak bardzo  - bolał mnie raczej stres związany z koniecznością wizyty u Mojej Dentystki czyli Sylwii, świętej zresztą kobiety, anioła można by rzec z wiertarką w dłoni :DDDDDDDD Sylwia "wetknęła" mnie między innych pacjentów i musiałam się spieszyć.

Wpadłam do domu jak perszing, pokroiłam warzywka: marchew, paprykę (w trzech kolorach, ale tylko dlatego żeby było ładniej), cukinie, pomidorki, młodą cebulkę i wywlokłam, z niejakim trudem, woka. Zadanie to nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza jeśli człowieka boli paszcza, a rzeczony garnek swoje waży, bo żeliwny jest. Podobno jest nieprawdziwy, bo prawdziwy ma być ponoć z blachy, ale mam to w nosie i mam żeliwnego woka :DDDDDDDD Też  się nadaje :DDDDDD

Rozgrzałam olej i wrzuciłam cebulkę - zaczęła skwierczeć z bólu - a co - sama mam cierpieć?  Cebula niech też sobie trochę pocierpi :DDDD Potem marchew w dużych kawałkach - lubię duże kawałki w jedzeniu - lubię jak mam co gryźć. Nawet jeśli instrument do gryzienia trochę właśnie boli. Potem: papryka, cukinia, czosnek. I tandoori masala. A jak nie ma na półce, to pieprz cajeński, albo curry, albo wszystko razem  - co kto lubi :DDDD

Podusiłam trochę to wszystko i przyszedł czas na pomidorki. Pachnące, czerwoniutkie........... Mmmmmmmm. I wielką garść zielonej pietruszki. Potem tymianek i kurkuma, albo zioła prowansalskie i kurkuma. Znowu - co się lubi :DDDDD I łyżeczkę masła na sam koniec.

A na koniec buła w jedną dłoń, a łyżka w drugą i wsuwamy nie przejmując się niczym: kaloriami, odchudzaniem i bolącymi zębami :DDDDDDDDDDDD

Ten eintopf (czyli potrawa jednogarnkowa), powstał daaaaaaaaawno temu. Mój Dziadek przyniósł kiedyś  z ogrodu młodziusieńkie cukinie i zażądał od Babci przyrządzenia tychże na kolację. Pierwszego dnia były cukinie z cebulką i mruczącym, zadowolonym Dziadkiem, ale potem wędrowały do tego wszystkie dziadkowe twory działkowe, bo uznałyśmy z Babcią, że to nudne jest i dostałam wolną rękę we wrzucaniu wszystkiego co mi do głowy przyszło.

Już jako dorosły człowiek dowiedziałam się, że szczególnie odkrywcza nie byłam, bo danie to swobodna wersja ratatouille :DDDDDD Tyle, że moja wersja jest duszona, a nie smażona i zawiera marchewki :DDDDDD



Smacznego :DDDDDDDD

środa, 11 sierpnia 2010

Jogurtowe ciasto Ani

Ania jest osobą zawsze energiczną i zawsze uśmiechniętą - no, prawie zawsze, ale mnie zawsze będzie się kojarzyć właśnie tak: burza rudych loków i uśmiech od ucha do ucha :D

Pewnego razu, w ataku głupawki, wyśpiewywałam przedwieczną piosenkę o najłatwiejszym cieście w świecie, którego nic a nic się nie gniecie. W miejsce, w którym była mowa o składnikach, wstawiałam la la la la la , bo zapomniałam słów :DDDDDD

Wszyscy mieli mnie już dość - bezskutecznie próbowałam sobie przypomnieć tekst, będący dokładnym przepisem na całkiem niezłe ciasto :D I wtedy wpadła, jako anioł z nieba, Ania i ryknęła: O, śpiewasz o jogurtowym :DDDDDDD I podała mi przepis :DDDDDDDDD

Dziś zobaczyłam śliwki na straganie: śliczne, fioletowe z niebieskim nalotem i złote w środku....... I zapragnęłam placka drożdżowego ze śliwkami. Jest tylko jeden problem: nie umiem piec :D Naprawdę nie umiem piec ciast. No, może kilka, ale naprawdę niewiele i to tylko te, które są naprawdę idiotycznie proste. 

Poprosiłam Anię znowu o przepis i upiekłam sobie ciasto jogurtowe ze śliwkami. 

W roli głównej wystąpiły dziś śliwki, ale może być każda inna diva co spadła z drzewa. W pozostałych rolach występują: 2 jajka, 2 i pół szklanki mąki, 1 szklanka cukru i cukier waniliowy, szklanka jogurtu (albo innego mlekopochodnego napoju) i pół szklanki oleju. Statystują 2 łyżeczki proszku do pieczenia, cynamon, imbir, kurkuma.

Umieścić wszystkich aktorów drugiego planu i statystów w misce i potraktować ich mikserem, ale olej dodać na końcu. Kurkuma (wymysł własny - niekonieczny) zapewni śliczny żółciutki kolor. Przelać tę mieszaninę do foremki (masło i bułka tarta), a na wierzchu ułożyć śliwki. Wstawić do piekarnika (170 stopni na 45 minut - około - szturchać patykiem - nie oddaje :DDDD). Poczekać cierpliwie, a pod koniec oczekiwania wykonać sobie herbatkę.

Gdyby nie mój kompletnie nieprzewidywalny piekarnik, pokazałabym ciasto w całości - niestety - dzisiejsza diva wyglądała jakby nadużyła solarium. 

Ale nic to - i tak wszystko zostało pożarte w mgnieniu oka - dziękuję Aniu - było pyszne :DDDDDDD






A tu dokładny tekst piosenki Pani Alicji Woy - Wojciechowskiej, którą zapomniałam:
Żeby w domu było miło, tak, tak, tak,
Żeby coś dobrego było, tak, tak, tak,
By pachniało wakacjami, tak, tak, tak,
Zrobię ciasto ze śliwkami, tak, tak, tak.

Szklankę mąki, cukru szklankę,
Zaraz wsypię do miseczki,
Potem proszku do pieczenia,
Dodam jeszcze dwie łyżeczki,
I dwa jajka i na koniec
Roztopionej margaryny
I zamieszam tylko tyle,
By się razem połączyły.

Najłatwiejsze ciasto w świecie, tak, tak, tak,
Nic, a nic się go nie gniecie, tak, tak, tak,
Ty potrafisz także upiec, tak, tak, tak,
Nawet, gdy nie jesteś zuchem, tak, tak, tak.

Teraz śliwki poukładam,
W natłuszczonej tortownicy
I do pieca włożę ciasto
Na około pół godziny,
A gdy będzie już gotowe,
Znaczy chrupkie i rumiane,
To zaproszę koleżanki,
Babcię, dziadka, tatę, mamę.

Najłatwiejsze ciasto w świecie, tak, tak, tak,
Nic, a nic się go nie gniecie, tak, tak, tak,
Ty potrafisz także upiec, tak, tak, tak,
Nawet, gdy nie jesteś zuchem, tak, tak, tak.

Sezon śliwkowy

Ogłaszam za OTWARTY :DDDDDD





A z tej okazji upiekłam ciastko wg przepisu Ani. Ale jeszcze siedzi w piekarniku :DDDDDDD

wtorek, 10 sierpnia 2010

środa, 4 sierpnia 2010

Pipki

A dokładniej: gęsi pipki :DDDDDDDDDD

Spokojnie - w gęsich pipkach nie ma nic, absolutnie nic, nieprzyzwoitego :DDDDDDDDDDDDD 

Pipek, to ..... żołądek :D W oryginale: gęsi. W mojej wariacji zwykle indyczy, bo u nas gęsich nie uświadczysz :DDDDDDDDD

Gęsie pipki, to potrawa żydowska (mój Dziadek uwielbiał jeść i często prosił Babcię o przygotowanie tej czy innej potrawy kuchni żydowskiej - uwielbiał rybę po żydowsku i bez niej nie było Wigilii), a sprowokowana zostałam lekturą bloga Oli. Nie robię wprawdzie, już od dawna czulentu, bo moja Rodzina nie cierpi pęczaku, ale nie mogę przecież rezygnować ze wszystkiego co lubię :DDDDDDD

Żeby zrobić pipki należy udać się do sklepu w celu nabycia tychże. Nie należy wszakże żądać od Pań Ekspedientek pipek, bo można zaliczyć usunięcie naszej osoby z punktu handlowego :DDDDDDDD Nabywamy kilo świeżutkich indyczych żołądków, a do kompletu kupujemy kilogram pachnącej, złotej cebuli, oraz potężny łeb czosnku. Potrzebne będą też: miód, ostre przyprawy - głównie imbir i pieprz cajeński, oraz majeranek lub tymianek. Jeśli stan zapasów kuchenych nie opiewa powyższych - należy nabyć.


W domu zakładamy fartuch, uzbrajamy się w ostry nóż i przystępujemy do dzieła dzieląc nasze żoładeczki na dwie połówki, bo zwykle są sprzedawane w postaci takich "skrzydełek". Cebulę kroimy byle jak, czosnek możemy sobie nawet zostawić w łupach, jak nam się go nie chce obierać.

Teraz rozgrzewamy w ciężkim rondlu (ja to robię w brytfance albo w żeliwnym woku) olej. W zasadzie powinien być smalec, a nawet gęsi smalec, ale jego smak jest tak bardzo charakterystyczny,  że wiele osób odmówi spożycia potrawy. Na silnie rozgrzany tłuszcz wrzucamy żoładki i rumienimy je - powinny się ściąć. Teraz wrzucamy cały kilogram cebuli i rumienimy ją razem z żołądkami, a potem dorzucamy czosnek. Lubię zostawić na nim łupy: w nich jest najwięcej zapachu. Zalewamy wszystko niewielką ilością zimnej wody i solimy. Przykrywamy i dusimy długo. Bardzo długo, bo wszelkie wątpia są uparte i tylko długotrwałym szantażem termicznym jesteśmy w stanie zmusić je do zmięknięcia :DDDDDD 

Po około 3 godzinach, zaglądamy do naszych pipków. Wyławiamy je z gęstego, szarobrązowego i pachnącego sosu i kroimy w mniejsze kawałeczki i  wkładamy je tam na powrót. Dodajemy ciut soku z cytryny, a potem, opcjonalnie, tymianek lub majeranek. Oryginalnie jest majeranek - duuuuuuuuużo, ale ja wolę tymianek. Wkładamy pól łyżeczki miodu i masę czarnego pieprzu (lub cajeńskiego) oraz trochę imbiru. Dusimy jeszcze przez moment, a potem uzbrojeni w garnek kaszy lub ziemniaczków, kiszone ogóreczki albo inne warzywo, spożywamy nasze, długo wyczekiwane pipki, z dziką rozkoszą :DDDDD

Smacznego :DDDDDDDD

wtorek, 6 lipca 2010

Po bretońsku

Ale nie fasolka.

Tylko..... bób. (W dodatku nie wie nikt jak taka fasolka po bretońsku wygląda naprawdę :DDDD) Wszyscy znają bób gotowany z koprem, zupę z bobu. Nawet pierogi z bobem jadłam - pyszne - w Bieszczadach takie dają. Za taki najzwyklejszy: z koprem i masłem dam się pokroić i pokropić cytryną.

Ale bób po bretońsku, to wynalazek Przyjaciół moich rodziców: Wujka Konrada i Cioci Majki. Jak byłam całkiem nieduża, to michę pachnącego bobisiu przynieśli do nas, na jakąś składkową imprezę i tak mi smakował, że modliłam się żeby dorośli goście nie dali rady go zjeść :DDDDDD


Sezon na bób w pełni, więc kupujemy go świeżutki razem z pomidorkami, czosnkiem i cebulą, a potem nabywamy dobrą kiełbaskę i wędzony boczek. Przynosimy cały nabój do domu i pilnując, żeby potencjalni agresorzy (czytaj psy, koty i, błąkające się w wakacyjnej nudzie, dzieci) nie pożarli nam wędlinek, wywlekamy z czeluści szaf duży garnek. 

Teraz kroimy nabyte pochodne mięsa w plastry i podsmażamy. Cebulkę, pokrojoną byle jak, złocimy w garnku i wrzucamy do niej pieprz cajeński, imbir i czosnek - dużo czosnku. Wkładamy w to mięsko i dusimy dodając bazylii, tymianku i kurkumy. Znowu dusimy kilka minut i wrzucamy bób oraz kawałek masła. Po chwili próbujemy i dodajemy (jeśli trzeba) czosnku i pieprzu. I solimy do smaku - ostrożnie, bo słone mamy już wędliny. 

Po kliku minutach bób staje się mięciutki i to odpowiednia pora na wrzucenie pomidorów lub przecieru pomidorowego lub koncentratu pomidorowego  - chyba z tym ostatnim lubię bób najbardziej :D Znowu dusimy, aż wszystko przejdzie sobą nawzajem i gorące, pachnące  i parujące danie nakładamy sobie na talerz.

I zjadamy :DDDD

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Pyszny obiadek

Perfidnie ściągnięty z jednej z poznańskich knajpek. Tak bardzo nam smakował, że Jerz zażądał takiego samego w domu.

Pyszny obiadek składa się z brokułów pod kołderką z beszamelu :D

W celu pożarcia tegoż należy wziąć brokuły: piękne, ciemnozielone i świeżutkie, i zblanszować je przez moment w wodzie z dodatkiem kurkumy, soli i oleju. Wyłowić, uważając na palce u stóp, bo taki poparzony brokół bywa bardzo mściwy i złośliwy, i lubi wykonać podstępny skok z łyżki durszlakowej na nasze dolne kończyny :DDDDD

Układamy nasze warzywo w brytfance, na blasze do pieczenia (jeśli chcemy nakarmić pułk wojska) lub w naczyńku żaroodpornym i wykonujemy beszamel. Ma być gęsty i uczciwy: z żółtkiem, na maśle i śmietance, bo ma być smacznie. (Odpuśćmy sobie opowieści o cholesterolu: tyle razy jadłam brokuły zamordowane w restauracjach w samym wrzątku, że nie dziwię się kiedy dzieci nie chcą ich jeść). Jeśli mam podać przepis na sos beszamelowy, to proszę pisać :D Do sosiku, w ramach uatrakcyjnienia, wkruszamy ostry ser pleśniowy - może być np. Rokpol.


Górę brokułów okraszamy pachnącymi skwareczkami z wędzonego boczku, zalewamy wszystko wspomnianym wyżej soskiem i wsuwamy do gorącego piekarnika. Czekamy aż się to to zrumieni pięknie na wierzchu i pożeramy. Nie należy atakować współbiesiadników widelcem w oko, bo tak zrobione brokuły są straszliwie sycące i może się zdarzyć, że z łakomstwa uczynimy sobie z kogoś wroga.

A jak się ktoś boi utyć, to niech cierpi - wolę być gruba i szczęśliwa :DDDDDD

wtorek, 22 czerwca 2010

Sezon ogórkowy...

… czyli krokodyle w sosie prawie własnym :DDDDDD

Krokodylami moje córki nazywają , jak w tytule, ogórki. Małosolne. Pływają takie, w mętnej zupie i śmierdzą. W dodatku mają pryszcze na plecach :DDDDD. Wedle słów mojego Męża, który kiszonek nie cierpi :DDDD I dlatego szukam nowych (mniej śmierdzących) sposobów na kiszenie, bo o ile przedziwne wonie kiszonek są znośne, o tyle jęki i marudzenie mężowskie powodują, że to mnie się humor kisi :DDDDDDDD

W tym roku postanowiłam wypróbować sposób na ogóra podpatrzony na plenerze, dwa lata temu, na Roztoczu. Jeden z kolegów takie przywiózł i były znakomite. Robione przez Teściową wspomnianego kolegi:DDDDD

Ogórki, jak wiadomo, kumplują się z ostrrrrrrrrrrrrrymi kolesiami: chrzanem (każdą jego częścią), czosnkiem,  ale nie tylko.  Znakomicie bawią się z też z koperkiem (najlepiej takim świeżutkim jak do młodych ziemniaczków), liśćmi winogron, wiśni lub dębu oraz jedyną kobietą w tym towarzystwie: solą :DDDDD Jak widać w samym przepisie nowości, jako takich, brak.

Wrzucamy wyżej wymienionych do PIĘCIOLITROWEJ BUTLI PO WODZIE MINERALNEJ, potrząsając nią od czasu do czasu, żeby się więcej zmieściło.  Tu zrobiłam małe odstępstwo od zawsze stosowanego sposobu: nie przegotowałam wody, jak to zawsze robię, ale osoliłam wodę z filtra :DDDDD i nią zalałam zawartość butelki :DDDDD Z lenistwa  - przyznaję się :DDD Nie chciało mi się czekać, aż woda ostygnie :DDDD. Wprawdzie istniało niebezpieczeństwo, że krokodyle będą niejadalne i , faktycznie zgniją, ale coż: lenistwo matką wynalazków, jak mawiał Pan Eddison :DDDD

Na koniec należy butlę zakręcić (UWAGA - lepiej nie nalewać wody „pod sam sufit”, bo takie fermentujące ogórki w zakorkowanej butelce są jak bomba, a z uwagi na wspomnianą fermentację i ilość gazów, poziom cieczy i tak się mocno podniesie) i cierpliwie czekać , aż jej zawartość zmieni kolor. Należy też pilnie strzec obiektu, najlepiej opasać go elektrycznym pastuchem i spać pod kredensem z tasakiem w ręce :DDDDD U nas jedynie groźba uszkodzeń ciała sprawia, że ogórki małosolne stają się małosolnymi, a nie kończą kariery jako na wpół surowe.

Po trzech dniach, przy dobrych wiatrach (czytaj: letnich upałach), można obiekt wrazić do wanny, lub kuchennego zlewu i odkręcić, uważając przy tym, żeby nie zostać zaatakowanym przez apoplektyczną ciecz od ogórów :DDDDDDDDD

Teraz obcinamy górę butelki i, wraz z rozanieloną rodziną, częstujemy się warzywkiem, a jeśli w środku jest jeszcze lekko zielone, to nie szkodzi: może sobie postać jeszcze dwa dni w obciętej butli. A jak rodzina już ulubioną kiszonką nasycona, to można sobie takie cudo zrobić na później.

I najważniejsze: są pyszne i nie atakują zapachem w czasie kiszenia :D


p.s.:  Moje wątpliwości odnośnie przydatności wspomnianych butelek do kiszenia ogórów rozwiało mężowskie tłumaczenie: w takich samych butelkach kupujemy gazowane napoje, których poziom kwasowości prawdopodobnie przekracza poziom kwasowości przeciętnego małosolnego ogórka. Są zatem dopuszczone do kontaktu z żywnością czego i Państwu życzę :DDDDDD

niedziela, 21 marca 2010

Młodzie

Wiecie co to „młodzie”?

Założę się, że nie. Przynajmniej większość nie wie, bo„młodzie”, to stara nazwa drożdży , używana głównie w Poznaniu i okolicach - dziś już całkiem zapomniana.

A jak młodzie, to musi być....... pizza :DDDDDDD

Nie znam chyba rodziny, w której przynajmniej jeden z członków nie darzyłby głębokim uczuciem tego najzwyklejszego na świecie placka, w dodatku wywodzącego się z potrzeb kulinarnych włoskiej biedoty. Zresztą najbardziej znane na świecie dania, to potrawy biednych - bo trzeba umieć sobie radzić, a zaspokojenie głodu to nie wszystko.

Pizzę zaczynamy od włączenia piekarnika do 180-200 stopni Celsjusza i zabieramy się do ciasta: pół kostki drożdży - czyli ok. 5 dag rozpuszczamy w dwóch-trzech łyżkach letniej wody. Do miski wsypujemy około 400-500 dag mąki pszennej - wszystko jedno jakiej (ja lubię krupczatkę), łyżeczkę płaską kurkumy, 6-7 łyżek oleju lub oliwy, imbir na końcu łyżeczki i szczyptę lub dwie soli. Zagniatamy fajne, elastyczne ciasto, dolewając ostrożnie letniej wody.

Potem rozwałkowujemy na duży placek i wykładamy na blachę wyłożoną papierem do pieczenia. Ja używam tej blachy, która jest zwykle w piekarniku jako wyposażenie, bo zwykła do placków jest za mała i ciasto jest za grube. Zostawiamy na jakieś pół godzinki w ciepłym miejscu i czule obserwujemy jak sobie rośnie.

Ale jak kto lubi grube, to sobie może zrobić na zwykłej blasze.

Teraz czas na sos pomidorkowy. Naciąć cienko cebuli, udusić ją na oleju, dać po drodze mielonego kminku, pieprzu cajeńskiego, czosnku ile wlezie, posolić do smaku i sowicie sypnąć bazylii. Teraz czas na pomidory: mogą być z puszki, ale najsmaczniejszy sos jest ze świeżych. Dusić, dać obficie tymianku. Popróbować, ale zostawić tyle żeby starczyło na posmarowanie pizzy - grubo :DDDD Wtedy Rodzina nie będzie kalać pizzy.......... keczupem.

Wyrośnięte, żółciutkie i pulchniutkie ciasto smarujemy pachnącym soskiem.

A teraz hulaj dusza - piekła nie ma! Kładziemy co lubimy, ale przesada w ilości wskazana nie jest - lepiej upiec sobie dwie różne pizze, niż jedna załadować nadmiarem składników. Oosby bywałe w zamorskich krainach donoszą, że prawdziwa pizza zwykle ma ograniczoną do 3-4 ilość dodatków.

U nas ulubione i najczęstsze dodatki, to:
podsmażone, cienko pokrojone wędliny i wędzony boczek,
zblanszowane brokuły,
marynowany zielony pieprz,
oliwki,
sery pleśniowe - różne - zależy od tego co się znajdzie w lodówce,
szparagi,
ser mozarella,
podsmażona cebulka,
suszone pomidorki,
wszelkie przyprawy: tymianek, bazylia, pieprze - co kto lubi.
A na koniec można jeszcze przykryć wszystko plastrami żółtego sera - jak dajemy te pleśniowe albo mozarellę, to już w sumie nie trzeba.

Wsuwamy do piekarnika i pieczemy do skutku. Skutek w moim przypadku (psujący się piec) oznacza zaczynający się rumienić na wierzchu ser.

Postawić pizzę, przed uzbrojoną w noże i widelce, Rodziną i także szybko siąść do stołu :DDDDD Jeść, jęczeć z rozkoszy i brać dokładkę :DDDD

Smacznego :DDDD