Kocham krewetki.
Małże, ośmiorniczki, kraby i inne - kontrowersyjne, bo z oczami - też kocham. Jeść kocham :DDDDDDDD
Dlatego dziś wynalazek popełniony kilka dni temu w kilka minut, w przypływie łakomstwa :D
Należy wydobyć z czeluści zamrażarki opakowanie krewetek - dużych, najlepiej tygrysich. Wziąć dwie kromki chleba, posmarować cienko masłem i włożyć do nagrzanego piekarnika.
Na patelni rozpuścić kawałeczek masła. Tylko rozpuścić - nie może się rumienić. Włożyć na nie bardzo duży ząbek czosnku (pokrojony w cieniutkie plasterki) i przez chwilę dusić. Wrzucić nasze śliczne, różowiutkie skorupiaczki i pół kostki rosołu z kury (danie jest naprawdę wynalazkiem - prawdopodobnie kiedyś ewoluuje :DDDDDD). Znowu chwilkę dusić i posypać dużą szczyptą bazylii (pietruszka by się też przydała, ale akurat nie miałam - jedenasta wieczorem nie jest dobrą godziną na bieganie do sklepu), a potem szczyptą tymianku. Dać znowu malusieńki kawałeczek masła i sporą szczyptę pieprzu cajeńskiego.
Teraz należy wyłączyć gaz i dać odpocząć krewetkom w sosiku, który się utworzył w czasie duszenia.
Wyjąć z piekarnika delikatnie przyrumieniony chleb. Na dwa talerzyki wyłożyć raczki, oblać je pachnącym soskiem i położyć obok grzanki z chleba. Potem, pomagając sobie paluchami, pożreć w miłym towarzystwie (na przykład męża) maczając chleb w lekko pikantnym sosie.
A na koniec, chyłkiem udać się do kuchni, i wspomagając się kolejną kromeczką chleba, wylizać patelnię :DDDDDDDDD
A na koniec, chyłkiem udać się do kuchni, i wspomagając się kolejną kromeczką chleba, wylizać patelnię :DDDDDDDDD